sobota, 28 lipca 2012

Starting living with Host Family

Od dnia, w którym zostałam tylko ja, wszystko zaczęło się polepszać. Przeryłam wszystkie szafki w kuchni, żeby dowiedzieć się gdzie co jest, pojęłam jak moja host-rodzinka funkcjonuje i zaczęłam się na wszystko otwierać. A w piątek tydzień temu spotkałam się z au pair, która mieszka 15 min. spacerkiem ode mnie. Jessica jest Brazylijką i zajmuje się 6-miesięczną dziewczynką. Póki co nie ma za dużo zajęć, które pasowałyby do wieku moich podopiecznych i jej bobasa, ale myślę, że z czasem coś wymyślimy.

Zaczęłam też jeździć autem ! Od rodzinki "dostałam" srebrnego pięknego VW Jetta. 
Po roku ścierania się najpierw ze stukającą i pukającą Astrą a później z moją żółtą Ibizą, taki luksus to naprawdę miła odmiana. Oczywiście posiada automatyczną skrzynie biegów, a poza tym: 
klimatyzację (!), 
elektryczne szyby (!!) 
i
 skórzaną tapicerkę (!!!).
Jednym słowem - jestem w siódmym niebie prowadząc to cudo :)
Po pierwszej jeździe, która miała miejsce dnia 22 lipca bieżącego roku, Lina uściskała mnie i podziękowała, że tak świetnie jeżdżę i że rozwiałam wszystkie jej zmartwienia. 
Tegoż samego dnia prowadziłam jadąc do sklepu... 
[w tym miejscu opowiem Wam ciekawą historię, pod warunkiem, że zapamiętacie, że - TO NIE BYŁA MOJA WINA.]
Tak więc...
Dojechaliśmy pięknie pod "Exchange" (sklep dla Navy ^^), zaparkowałam i poszliśmy na zakupy. Po szaleństwie, które dla mnie skończyło się kupieniem spodenek i farby do włosów, wsiedliśmy do auta i...
niestety nie ruszyliśmy. Jetta odmówiła posłuszeństwa i nie chciała odpalić.

OK, pominęłam pewną część. Podczas parkowania, nie będąc świadoma, że samochód jest tak niski podjechałam troszkę za blisko i guma pod zderzakiem się wygięła. Po nachyleniu się Lina zauważyła plamę na miejscu parkingowym. Myślała, że coś wycieka z naszego auta. Jak się ostatecznie okazało, nic nie zrobiłam tylko akumulator się wyczerpał. A nasza przygoda skończyła się powrotem do domu w żółtej taksówce !


wtorek, 24 lipca 2012

Welcome home Aga!

Dom został całkowicie przygotowany na powitanie mnie. Zaskoczyło mnie to, że dostałam mnóóóstwo prezentów. Część bardziej "prezentowych" część mniej, ale dużo. Cała moja łazienka jest wyposażona, od szczoteczki do zębów przez zmywacz do paznokci po wilgotne chusteczki. Dosłownie wszystko! Oprócz tego mam turkusową pościel (pisałam im wcześniej, że to mój ulubiony kolor), torbę na plaże, słodycze, notesiki, koszulkę. Jeden prezent był spóźniony. Dzień po moim przyjeździe przyszedł pocztą mały kolaż moich zdjęć z rodziną, przyjaciółmi, chłopakiem. Strasznie miło mi się zrobiło wtedy :)


Logan była strasznie mną zachwycona przez pierwsze dni :)

poniedziałek, 23 lipca 2012

First impression and rough beginning

Pierwsze sekundy spotkania należą do najbardziej zapamiętywanych. Szczerze mówiąc, ja o pierwsze wrażenie się nie martwiłam. Wiedziałam, że rodzinka przywita mnie z otwartymi ramionami. Na lotnisku czekała na mnie Lina, Logan, Gavin i poprzednia au pair. Mała trzymała w rękach plakat z napisem "Aga". Po uściskaniu się z wszystkimi, poszliśmy szukać mojej walizki. Stojąc tak i czekając zrobiło mi strasznie dziwnie. Nie wiedziałam o czym rozmawiać, jak się zachować. Jak widać, nieważne jak długo rozmawia się czy zna kogoś przez internet, pierwsze spotkanie zawsze jest dziwne. Jak dojechaliśmy do domu było już lepiej. Mały popisywał się - tańczył, przewracał a Logan przyglądała się, przytulała, tysiąc razy powtarzając "hi!". Ciągle było mi trochę głupio, bo dzieciaki całą swoją uwagę skupiały na mnie a poprzednia au pair siedziała sama. Widać było, że jest jej ciężko, a ja w sumie nie wiedziałam jak się zachować, bo z jednej strony powinnam pokazać, że poświęcam całą uwagę dzieciom a z drugiej domyślałam się jak ona może się czuć. Wieczorem jak wracałam spod prysznica słyszałam jak płakała, siedząc z Liną. Cała sytuacja nie pomagała mi zaaklimatyzować się. W poniedziałek (16.07) zostałyśmy same z dziećmi a Lina poszła do pracy. To był jeden z tych ciężkich dni. Dzieciaki ciągnęły do niej, mały nie chciał ze mną siedzieć a ja tylko ciągle gdzieś się kręciłam i nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Nie mogłam zająć się sobą, bo miałam się wszystkiego nauczyć a nie miałam też nic konkretnego do roboty z dziećmi, bo Logan poszła do kolegi a Gavin bawił się z nią. Na szczęście następnego dnia wyjechała i atmosfera zaczęła się oczyszczać. Myślę, że każdy z nas tego potrzebował, bo nikomu nie było lekko.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Endless Orientation Project

Nie muszę chyba mówić, że to szkolenie należy do męczących i mało interesujących? Babki prowadzące bardzo się starały i ciekawie wszystko przedstawiały, ale zmęczenie organizmu robiło swoje a poza tym słuchanie oczywistych spraw nie pomagało się skupić. Przerobiliśmy wszystko co związane z dziećmi - od pierwszej pomocy po wychowanie. Teraz już na pewno wiem wszystko. To co mnie zaskoczyło to to na co decyduja sie niektóre dziewczyny i rodzice. Na przykład: jedna dziewczyna będzie się zajmować PIĄTKĄ dzieci (2, 4, 6, 12 i 13 lat) w tym najmłodsze dziecko ma downa. Nie wyobrażam sobie tego i totalnie nie rozumiem.
Niechąc Was zanudzać zdjeciami, które wszyscy zazwyczaj wrzucają postanowiłam udokumentować to czego jeszcze sama na blogach nie widziałam. Ci, którzy mają mnie w znajomych na face juz wszystko widzieli, ale wrzucę to jeszcze raz dla reszty.


Nasz pierwszy amerykański Lunch. Już nie cierpię wszelkiego rodzaju
ciastek czekoladowych :(

Środowe śniadanie. Pancakes wcale nie są dobre, zalatują
proszkiem do pieczenia :P Nie to co polskie naleśniki :(


Międzynarodowy Lunch. Mięsko z Włocha, makaron
z japonii, jakiś bekon z UK i nie pamiętam czym był reszta :P

Ah! Oczywiście mieliśmy wycieczkę do NY we wtorek. Szczerze mówiąc, nie zrobiło na mnie wrażenia słuchanie o tym gdzie mieszkają/mieszkały bądź chodziły sławne osoby. Sam Nowy York też nie zrobił na mnie wrażenia. Strasznie się na tym zawiodłam, bo naczytałam się trochę o tym pierwszym wrażeniu. Zamiast tego stając na Times Square razem z Olą stwierdziłyśmy "O, fajnie." i tyle. Przez moment tylko poczułam "coś" kiedy zbliżyłyśmy się do tych wszystkich świecących tabloidów. Tutaj wrzucam też jeszcze raz wszystkie moje fotograficzne "dzieła" :)


Pierwszy zauważony z autokaru McDonald :)



Nie tylko "amerykański sen"?

"The Statue of Liberty" - Liberty Enlightening the World; French: La Liberté éclairant le monde
Tak, to małe coś w tle to Statua :)
NY
Pierwszy zakupiony posiłek. Taco i Burrito, które zjadłam z Olą
i Manchiata czy jakoś tak Ani :P A w tle smoothie.

USA!


Tutaj żółte taksówki są bardziej pomarańczowe :(


niedziela, 15 lipca 2012

Landing and first day in hotel.

Lot do USA był najbardziej dłużącym się w moim życiu. Jednocześnie miałam tysiąc myśli i pustkę w głowie. Oczywiście to nie pomagało w skupieniu się na filmie czy muzyce. Nie mogłam też zasnąć, choć czułam się wykończona. Kiedy pilot zaczął zniżać lot samolotem zatrzęsło a mój żołądek co chwilę unosił się i opadał. Na moje nieszczęście miejsce, na którym siedziałam znajdowało się na samym ogonie :( Samo lądowanie było jednym z najstraszniejszych. Podchodziliśmy do niego baaardzo szybko, więc moją jedyną myślą było "Aaaaa! Rozbijemy się! Dobrze, że jesteśmy blisko ziemi to przynajmniej przeżyję!"
Styknięcie z gruntem było naprawdę nieprzyjemne. Później musieliśmy jeszcze czekać aż podstawią schody i autobusy. Właśnie wtedy zauważyłam Anię, którą miałam spotkać na lotnisku w Monachium. Dalej już razem czekałyśmy, aż sprawdzą paszporty, wzięłyśmy walizki. Przy wyjściu czekał na nas Joe. W samochodzie były oprócz nas dwie dziewczyny: jedna z Południowej afryki a druga z Tajlandii (czy coś takiego). Jadąc do hotelu w oddali widziałyśmy NY i Statuę Wolności. Po przyjeździe czekała nas parę informacji a później ruszyłyśmy do pokoi. Byłam padnięta, więc po rozmowach na skypie (około 20:00) od razu zasnęłam. O 22:00 obudziły mnie Jessica (Niemka) i Marie Camila (Kolumbijka), które doleciały później.
I tak skończył się pierwszy - a raczej połowa - dnia w USA...
To akurat pokój Oli, bo ja niestety zapomniałam zrobić zdjecie :(

sobota, 14 lipca 2012

Sitting in a plane

Miało być łatwiej. Miałam lecieć szczęśliwa i podekscytowana. Miałam nie mieć nikogo.
Wszystko jednak wyszło zupełnie inaczej. O WIELE trudniej! Ale czy gorzej? Nie. Wszystkie myśli, kula w gardle i łzy w oczach tylko uzmysłowiły mi co to wszystko znaczy, jak ważne są dla mnie niektóre osoby i że to rzeczywiście będzie rok, dwanaście miesięcy. Moja najdłuższa podróż życia zaczęła się 8. lipca około godziny 22, kiedy wsiadłam z moim tatą i chłopakiem w auto, którym jechaliśmy do Warszawy.
Nie wiem dlaczego wybrałam lotnisko w stolicy. Naprawdę nie pamiętam, ale ta droga pomogła mi. Dzięki temu było pożegnanie było mniej brutalne. Po drodze odebraliśmy moją przyjaciółkę i dalej jechaliśmy w trójkę, nocą z głowami pełnymi smutku, rozterek, wspomnień. Spałam połowę drogi, ale cały czas czułam, że oni są obok mnie. Ostatnią noc przytulona do swojego ukochanego i mając obok siebie moją polską "best friend". Dojechaliśmy około 4 rano, więc zostały nam 2 godziny do odprawy. Pojechaliśmy na parking przy MacDonaldzie i pijąc kawę rozmawialiśmy. Po wejściu na lotnisko byłam wystraszona (zwykle tak nie mam). Wydrukowałam bilety, oddałam walizkę i została ostatnia godzina, która minęła najszybciej w moim życiu. Nadszedł czas pożegnań, które były najtrudniejsze jakie kiedykolwiek przeżyłam. Słowa taty, że jest ze mnie dumny i jestem jego córeczką totalnie mnie rozkleiły (tak, teraz też płaczę) a po tym przyszło najgorsze... pożegnanie z Filipem. Czułam i nadal czuję się tak strasznie, że przeze mnie płacze i cierpi. Kocham go tak bardzo i strasznie chciałabym mu tego wszystkiego oszczędzić.
Wiem, że zastanawiacie się, czemu więc wyjechałam? Siedząc już w samolocie miałam tylko w głowie wielkie "nie wiem". Wypełniając papiery, wybierając rodzinkę, rozmawiając z nimi na skypie czułam, że postępuje dobrze, że to moje marzenia. Lecąc nad polskim lądem już tego nie czułam. Lecąc nad oceanem miałam pustkę w głowie, byłam totalnie skołowana. Patrząc na to teraz stwierdzam, że siebie nie poznaję. Gdzie jestem ja - ta silna dziewczyna, która potrafiła sobie ze wszystkim poradzić? Z każdym dniem jest lepiej.
Większość z Was wyobraża to sobie jak "american dream". Może mój blog nie będzie najbardziej popularnym, ale zamierzam pokazać Wam wszystkie oblicza wyjazdu jak Au pair, żebyście mogły przygotować się naprawdę dobrze na to co może Was uderzyć. Jeśli cokolwiek będzie szło gorzej na pewno o tym napiszę, bo mało kto ostrzega, że to wcale nie jest takie łatwe. Może u Was wszystko pójdzie gładko i lekko na początku, ale prędzej czy później dopadnie Was gorsza chwila. Wiedzcie wtedy, że to normalne i każdy tak ma po prostu nie każdy chce o tym mówić. Trzymajcie się wszystkie zaczynające przygodę Au pair'ki :) A reszta czytających (jak moja rodzinka, znajomi, przypadkowe osoby) mam nadzieję, że wytrwa w czytaniu nawet jeśli nie zawsze będą tu pojawiać się ciekawe zdjęcia i śmieszne historie.

Best wishes from USA ! :)


piątek, 6 lipca 2012

Pre-departure project

Skończyłam ! Dziś został wydrukowany i zbindowany. Nie mogę narzekać, trochę radości mi sprawił zwłaszcza, gdy teraz patrzę na efekty. Chyba zawsze tak mam, że najciężej mi się zabrać a potem stwierdzam, że fajnie było coś robić :)
Oto mój Pre-departure Project:

Troche o mojej rodzince

Najważniejsze święta. Data , po polsku , po angielsku.

Moje dzieciaczki...

i Zoo oraz Muzeum Sztuki w Norfolk

Przykładowe zabawy:
chowanego, budowanie namiotów, kolorowanie,
czytanie, przebieranie.

"Na straganie" po polsku i angielsku.

Ciekawe przekąski dla dzieci.


czwartek, 5 lipca 2012

Gifts for my host family

Długo mnie tu nie było, bo zepsuła mi się zarówno bateria jak i ładowarka. Krążąc pomiędzy domem a Poznaniem nie miałam nawet chwili, żeby ją kupić. Teraz kiedy w końcu wróciłam na dłużej nadal jej nie mam, bo muszę czekać aż odpowiednia ładowarka dojdzie do sklepu. Na szczęście od wczoraj finally mam dostęp do swojego lapka, bo podwędziłam ładowarkę siostrze.
Ale skupmy się na sprawach Was ciekawiących :)
Właśnie męczę się z Pre-departure Project, który dopiero wczoraj zaczęłam. Mam już gotowe 7 stron i jak tylko skończę wstawię go tutaj dla "przyszłych pokoleń" au pairek. Jestem bardzo zadowolona z efektów, aż się dziwie bo przez 3 miesiące nie mogłam się za niego zabrać.

Prezentowe zakupy już zrobiłam i oto moje zdobycze:

Koszulka z polsko-angielskim krokodylem dla Gavina

I z polsko-angielską wiśnią dla Logan.
Bluzeczki kupiłam w Endo. Akurat była promocja - 19,90 zł

"Reksio" był genialnym pomysłem Oli. Polska bajka bez słów,
czyli idealny prezent dla małego Gavina.Dla Logan wybrałam grę memory. 

Torba na zakupy + prawdziwe toruńskie pierniczki w puszce z pozytywką.
Nie lubie kupować pierdół a to się Linie na pewno przyda.
 Muszę jeszcze dokupić słodycze i żubrówkę i to już będzie wszystko. Wracam do projektu, pojawię się jak tylko skończę :)